Pietro pochodzi z Piemontu, bar kawowy zawsze był jego marzeniem. „To małe Włochy w centrum Gliwic”

Pije 15 kaw dziennie (nawet tuż przed snem), pochodzi z Piemontu, świetnie mówi po polsku i nie rozumie, dlaczego wolimy cappuccino od espresso. Pietro D. Ruocco otworzył pierwszy w Gliwicach i na Śląsku włoski bar kawowy, w którym coraz częściej słyszy: „to małe Włochy w centrum Gliwic”.

 
„Czy kawa smakuje”, pyta mnie Pietro i cieszy się, gdy przytakuję. Widzę, że podchodzi tak do wszystkich gości. Nazywa to żartobliwie robieniem raportu. Jego pytanie staje się dla mnie przyczynkiem do dłuższej rozmowy o kawie – w jaki sposób parzymy ją w Polsce, a jak robią to Włosi – ale i o zwyczajach kulinarnych naszych narodów.

Cappuccino czy espresso?

Siedzę w „małych Włoszech” na gliwickiej starówce. Te Włochy nazywają się Tutto Bene. W tle włoskie radio, a ja popijam espresso z pistacją. Pietro mówi, że sam woli tradycyjne, pistacjowe wymyślił zaś tylko po to, by do espresso zachęcić gości. Polacy nie doceniają bowiem tego rodzaju kawy. Czego Włosi nie pojmują.


– Widzę, że uważacie ją za zbyt mocną, wybieracie więc cappuccino. A przecież ono ma identyczną ilość kofeiny, tylko smak złagodzony został mlekiem – tłumaczy właściciel pierwszego w Gliwicach i na Śląsku prawdziwego włoskiego baru kawowego. Drugi taki, najbliższy, jest w Krakowie.

Pietro prowadzi bar kawowy ze swoją partnerką, Polką. Kamila Sporzyńska jest absolwentką architektury na Politechnice Śląskiej. To ona dba o wystrój lokalu.

Pietro świetnie mówi po polsku. Całkiem nieźle radzi sobie nawet ze zmorami obcokrajowców, czyli głoskami sz, cz, dż. Narzeka jednak na zbyt bogatą odmianę, niezliczoną ilość końcówek, przypadki… Mówię, żeby się nie martwił, że z odmianą problem mają nawet sami Polacy. Pietro jest jednak ambitny. Odmienia więc kawę przez dopełniacz, celownik, biernik, a wkrótce zamierza zdać egzamin z języka polskiego. By mieć potwierdzenie, że mówić potrafi.

Wspomina: gdy w roku 2016 zamieszkał na stałe w Gliwicach, miał tłumaczkę, ale szybko zaczął się uczyć.

– Polacy dziwili się i pytali, czemu to robię. A dla mnie sprawa była oczywista: jestem tu obcy (choć wcale obco się nie czuję), więc z szacunku dla Polaków muszę się „męczyć” z językiem, dostosować.

Espresso na dnia początek i koniec

Pochodzi z krainy u podnóża gór, bogatej w niezwykłe zamki i twierdze. Urodził się w miejscowości Biella, w regionie Piemont. Jednak dopiero żyjąc w Polsce, zwiedza Włochy. Gdy jeździ na wakacje, a po dwóch tygodniach czuje, że chce wracać do domu, ma na myśli Gliwice. Pytam więc, co go tak w naszych Gliwicach urzekło. Odpowiada krótko: samo miasto i ludzie, którzy otwierali przed nim drzwi, gdy przyjechał i jeszcze nic i nikogo tu nie znał.

A przyjechał w interesach, prowadzi u nas różne biznesy. Bar kawowy był zaś wielkim marzeniem – Pietro miał zresztą kiedyś kawiarnię we Włoszech. Powód otwarcia lokalu był jeszcze inny: brakowało mu w Gliwicach prawdziwego włoskiego espresso, z którym zaczyna i kończy każdy dzień.

Wszyscy znani mu Włosi prowadzą w Polsce restauracje, pizzerie, delikatesy. Mało kto decyduje się na kawowy bar. I tu od razu Pietro tłumaczy, dlaczego bar kawowy, a nie zwyczajnie – kawiarnia.

Bar kawowy, czyli wszystkiego po trochu

– We Włoszech kawę pije się w kafeterii. Bar z kolei to miejsce, w którym jest dobra kawa, a przy okazji można zjeść coś na szybko, przed obiadem czy kolacją. Chodzi o słodkie i słone przekąski. Można też napić się czegoś zimnego, wina, gorącej czekolady. W barze kawowym jest wszystkiego po trochu.

A ponieważ w Polsce słowo „bar” kojarzy się wyłącznie z jedzeniem i tanimi obiadami (odpowiednik włoskiej trattorii), Pietro dodał słowo „kawowy”.

– Macie może te czipsy? Nie ma? Oj, syn będzie zawiedziony… – słyszę mężczyznę przy ladzie. Pytam więc Pietra, czy to jakieś czipsy specjalne, że klient tak się o nie dopomina. „Nie, nie specjalne, tylko typowo włoskie”, śmieje się właściciel.

Właśnie po to przychodzą gliwiczanie – po kawę i przekąski, które poznali podczas wakacji w Italii. Jak piadina – klasyka ulicznego włoskiego jedzenia. Pietro tłumaczy, że jest podobna do meksykańskiej tortilli, ale placek robi się z mąki pszennej i musi być ciut grubszy. Piadinę je się na słono, koniecznie na ciepło. Z mozarellą, rukolą, pomidorkami, salami, czerwonym lub zielonym pesto.

Ci, którzy zwiedzili kiedyś Sycylię, znają niezwykle popularną tam słodką uliczną przekąskę. Cannoli siciliani, bo o nim mowa, to smażona w głębokim tłuszczu rurka, którą nadziewa się kremem z owczej ricotty. Ponoć jeden z najlepszych deserów na świecie. Pietro jest szczerze zdziwiony, że jeszcze go nie próbowałam. „Musisz to zrobić jak najszybciej!”.

Tiramisu – daj to do góry!

Rozmawiamy o włoskim jedzeniu i polskim języku. Na przemian. Gdy więc zauważam, że zupełnie inaczej, bo na ostatnią sylabę, akcentuje nazwę popularnego w Polsce deseru, tiramisu, muszę spytać.

Pietro tłumaczy: „su” to osobny wyraz, znaczy „do góry”. Bo na górze deseru jest kawa i ona właśnie ma podnieść człowieka do góry, czyli postawić na nogi. Stąd wyraźnie zaakcentowanie „su”.

A przy okazji tiramisu Pietro wspomina jeden z pierwszych obiadów w polskiej restauracji. Po daniu głównym zamówił ten deser i… pierwszy raz nie mógł zjeść. Szybko odkrył, że tiramisu u nas jest po prostu cięższe, bo z dodatkiem bitej śmietany. Włosi jedzą je dużo lżej, wyłącznie na serku mascarpone.

Makaron na pierwsze

Drugi raz zdziwił się Włoch w polskiej restauracji, gdy zamówił obiad, w skład którego wchodził makaron. Doszło wtedy do małego nieporozumienia.

– Nie dałem rady zjeść, bo dostałem dwie ogromne porcje. Szybko zrozumiałem swój błąd – śmieje się Pietro. – Teraz już wiem, że w Polsce makaron to drugie danie. We Włoszech zawsze pierwsze, a do tego jemy przystawki. Spożywamy porcje dużo mniejsze, by móc skosztować wszystkiego.

Włosi są bardzo rodzinni. Każdego dnia zasiadają razem do obiadu czy kolacji, czekają na wszystkich. Jeśli ktoś przyjść nie może, wcześniej o tym informuje.

– Bardzo pilnujemy pory posiłków. Siedzimy przy dużym stole, długo, i czas ten wykorzystujemy na rozmowy. Stół to u Włochów podstawa – opowiada Pietro. – W niektórych polskich domach zauważyłem, że nie ma takiego dużego stołu, co mnie zdziwiło. Wielu Polaków na co dzień nie je też podobno posiłków wspólnie o konkretnie ustalonej godzinie. To nas różni. A! I śniadania – dodaje Włoch. – Widzę, że bardzo przywiązujecie do nich wagę. Pewnie tak jest zdrowo. Ja zaczynam dzień wyłącznie od kawy, a pierwszy posiłek zjadam dopiero koło południa. Wielu moich rodaków na śniadanie je słodki rogalik. Oczywiście do mocnej kawy.

15 kaw dziennie

Nie przeszkadza mu, gdy zamiast „espresso” mówimy „ekspreso”. Przeszkadza jednak, że nasze restauracje są czynne dłużej od kuchni. Można siedzieć do późna, ale nic się nie zamówi, bo kucharze poszli do domu. – Po co mam siedzieć w restauracji, skoro nic nie zjem? – pyta Włoch.

Przeszkadza mu też, że w niektórych lokalach wciąż brak prawdziwego zainteresowania klientem, którego traktuje się na zasadzie „zamów, zapłać, zjedz”. Poza tym dla Pietra w Polsce, w Gliwicach, wszystko jest piękne. A przede wszystkim piękna jest polska szczerość.

Na szczerości kończymy, bo Pietra wzywają obowiązki. Robi sobie kolejne espresso. Przed nim jeszcze kilka, może kilkanaście kaw. Średnio pije 15 filiżanek dziennie i, co ciekawe, nie ma problemu z nadciśnieniem czy zasypianiem. Żartuje:

– Jeśli kawa rzeczywiście aż tak pobudza (choć uważam, że to mit), kofeina działa dopiero po kilku godzinach. Gdy więc wypiję kawę przed snem, po prostu wcześniej się obudzę.

Marysia Sławańska